– Największe wrażenie robi miasto pogrążone w całkowitej ciemności, z której, w świetle latarek wyłaniały się góry szlamu i hałdy gruzu – mówi Pascal Blacheta, pochodzący z Kłodzka student prawa na WPiA.
– Kłodzko to jedno z pierwszych miejsc w Polsce, do którego wdarła się fala powodziowa zatapiając całe centrum miasta…
– Nikt nie zakładał, że w Kłodzku powtórzy się powódź z 1997 r. Powstał przecież nowy wał przeciwpowodziowy, nowe zbiorniki retencyjne, choć w mniejszej liczbie niż zaplanowano.
Fatalny w skutkach okazał się brak informacji o nadchodzącej wielkiej fali z pękniętej tamy na zbiorniku przeciwpowodziowym w Stroniu Śląskim. Krążące jedynie nieoficjalnie wiadomości potwierdziły się dopiero wówczas, gdy z 14 na 15 września woda zaczęła przelewać się przez wały i wdarła się do Kłodzka, zalewając położoną w centrum wyspę Piasek i sporą część miasta. Stan wody na Nysie Kłodzkiej wyniósł 798 cm czyli o ponad 550 cm powyżej stanu alarmowego i o 150 cm wyżej niż podczas ostatniej powodzi. W Stroniu Śląskim czy Lądku Zdroju wzburzona rzeka zabierała całe domy, były ofiary śmiertelne. W Kłodzku, inaczej niż w 1997 r. nie przyszła jedna, wielka fala tsunami, woda podnosiła się stopniowo aż sięgnęła pierwszego piętra budynków.
– Jak wyglądały pierwsze dni po zalaniu miasta?
– Na początku nie było na miejscu żadnych służb, nie mieliśmy wsparcia rządowego, zalane drogi były nieprzejezdne. Ja sam nie byłem w stanie przedrzeć się do Kłodzka. Dopiero nazajutrz wojsko zaczęło docierać do Lądka, Stronia, do Kłodzka, śmigłowcami, i samochodami terenowymi.
Wszystko bazowało na pomocy ochotniczej, prawdziwej ludzkiej solidarności. Strażacy z powstałej przed rokiem kłodzkiej Ochotniczej Straży Pożarnej ewakuowali ludzi drewnianymi łódkami. Czekający na ewakuację stali na balkonach i machali białymi prześcieradłami dając tym samym znak że czekają na pomoc. Przez pierwsze dni nie było wody pitnej, przyjeżdżały beczkowozy. Nie było zasięgu telefonii komórkowej ani prądu. Do ogromnych zniszczeń doszło w kościele i klasztorze ojców Franciszkanów położonym na wyspie Piasek. W kościele woda sięgała do wysokości ambony, z budynku parafialnego widać było tylko dach. Największe wrażenie robiło i robi nadal miasto pogrążone w całkowitej ciemności, z której, w świetle latarek wyłaniają się góry szlamu i hałdy gruzu. W samym centrum nie ma zresztą nadal prądu, ale od kilku dni w kranach jest woda zdatna do picia. Nie działają dwa licea, szkoła podstawowa, przedszkole i żłobek, które zostały całkowicie zalane.
Kiedy woda opadła odsłonił się ogrom zniszczeń: metr błota na ulicach, szlam czyniący ulice całkowicie nieprzejezdnymi dla samochodów osobowych. Porozrzucane samochody, latarnie, śmietniki, meble. Krajobraz jak z filmu katastroficznego. Tony gruzu ładowane w kolejnych dniach i wywożone przez koparki. Nieprzebrane ilości śmieci, błota. I unoszący się ze schnącego szlamu i nieosuszonych piwnic fetor stęchlizny i pył, z powodu którego trudno oddychać. Przesiąknięte wilgocią ściany kruszeją, wszystko gnije.
Policja patroluje miasto także nocą z noktowizorami, chroni sklepy i budynki, bo dochodziło do grabieży, burd z udziałem pijanych band kradnących alkohol ze zdewastowanych sklepów.
Obecnie na ulicach jest mnóstwo wojska, wojsk obrony terytorialnej i ochotników z całej Polski. Do Kłodzka przyjechało kilka tysięcy osób gotowych do pomocy. Z pomocą pospieszyli właściciele firm budowlanych z ciężkim sprzętem, hydrotechnicy, inspektorzy nadzoru, a także prawnicy udzielający bezpłatnych porad prawnych online.
– Czego potrzeba w tej chwili najbardziej?
– Wody, jedzenia jest obecnie wystarczająco dużo, choć w miastach sytuacja jest znacznie lepsza niż w wioskach. Najbardziej potrzebna jest wszelki sprzęt elektryczny od czajników po osuszacze i agregaty, by móc te sprzęty uruchomić. Potrzebne są, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach rękawice, łopaty, dobre buty, młoty, taczki, wszelki sprzęt budowlany. Ludzie, którzy z dnia na dzień stracili wszystko, nie mają ubrań. Brakuje wciąż rąk do pracy fizycznej przy oczyszczaniu miasta, skuwaniu zalanych tynków, murów, oczyszczaniu ze szlamu budynków i piwnic. I może zabrzmi to paradoksalnie, ale ziemia kłodzka, która żyje z turystyki, czeka na gości. Nie wszędzie powódź wyrządziła szkody.
– Czy Pańska rodzina ucierpiała podczas powodzi?
– W epicentrum powodzi znalazł się nasz rodzinny lokal, niegdyś sklep pasmanteryjno-odzieżowy prowadzony przez moich dziadków, pozwalający na utrzymanie rodziny. Został zalany po sufit i wypłukany do samych zbrojeń w ścianach. Ze sklepu wypłynęło wszystko poza metalowymi stołami, nawet jedno okno, które wyrwała z framug wdzierająca się woda. Woda nie pozostawiła nic poza szlamem. Trzeba skuć wszystko do samej cegły. Wszystkie konstrukcje metalowe trzeba było rozebrać, zdjąć nie tylko całą instalację elektryczną, ale także wodno-kanalizacyjną. Chcemy odbudować wszystko własnymi rękoma. Dziś jest inaczej niż w 1997 r. Na ulicach widzimy pełną mobilizację, ludzie nie załamują rąk. Przede wszystkim trzeba zdążyć przed zimą.
Rozmawiała Joanna Herman
Zdjęcia: Pascal Blacheta