– Wszystkie obecne plany Trumpa można podzielić wedle wielu schematów natomiast mają one jeden punkt wspólny. Jest nim „przeprogramowanie” Stanów Zjednoczonych tak, by kraj ten utrzymał swoją dominującą pozycję na świecie – mówi dr Wojciech Kwiatkowski.
Najważniejszym wydarzeniem tygodnia była niewątpliwie ceremonia zaprzysiężenia Donalda Trumpa na 47. prezydenta Stanów Zjednoczonych. To wyjątkowa sytuacja w historii USA, kiedy prezydent będzie sprawował drugą kadencję po czteroletniej przerwie. Czym ta druga kadencja będzie się różnić od pierwszej?
Pierwsza kadencja Donalda Trumpa była zdeterminowana tym, że chyba sam do końca nie wierzył w wygraną. Nie miał gotowych projektów aktów prawnych, harmonogramu realizacji zamierzeń politycznych. Nie miał też odpowiednich kandydatów na stanowiska w swojej administracji, z których wielu okazało się nielojalnymi współpracownikami. Warto tu wspomnieć, że amerykańska konstytucja jasno stanowi, że prezydent jest jednoosobową władzą wykonawczą, stąd sekretarze doradzają i wykonują jego polecenia, jego wizję polityki krajowej, obronnej, zagranicznej a nie realizują własną.
Do tego w pierwszej kadencji Trump nie do końca wiedział jak działa aparat federalny i coś co można nazwać „środowiskiem waszyngtońskim” – jest to specyficzna grupa ludzi, która tworzyła i egzekwowała przez lata wprowadzone przez siebie regulacje, które Trump jeszcze w trakcie kampanii 2016 definiował jako głupie, dysfunkcyjne dla gospodarki, przedsiębiorców czy banków. Teraz natomiast jest jednym z lepiej przygotowanych prezydentów w historii prezydentury amerykańskiej.
Po co Trumpowi ta druga prezydentura?
Odpowiedź na to pytanie pozwolę sobie zacząć od pewnej ogólnej uwagi. Przy wszystkich wadach Donalda Trumpa, trzeba jasno zaznaczyć fakt, że on nie startował w wyborach po to „żeby zdobyć stanowisko” (co jest zwykle marzeniem ludzi, którzy całe swoje zawodowe życie spędzili „na państwowym garnuszku”). On wie, że pełniąc ten urząd może coś realnie zmienić. Będzie to robił tak, jak nauczył się przez lata prowadzić biznes – czyli egoistycznie i przy „balansowaniu na linie” w zakresie przepisów prawnych – jeżeli tylko będzie uważał je za niewygodne.
Wszystkie obecne plany Trumpa można podzielić wedle wielu schematów natomiast mają one jeden punkt wspólny. Jest nim „przeprogramowanie” Stanów Zjednoczonych tak, by kraj ten utrzymał swoją dominującą pozycję na świecie. Z tego bowiem faktu Ameryka i Amerykanie czerpią przemożne profity i ta właśnie szczególna pozycja jest gwarancją dobrobytu kolejnych pokoleń – niezależnie od tego kto będzie włodarzem w Białym Domu za 4, czy 20 lat. Ostatecznie ta szczególna pozycja USA jest powodem dla którego interesujemy się „Stanami” bardziej niż jakimkolwiek innym krajem.
Już w trakcie kampanii w 2016 r. Trump dokonał trafnej diagnozy (którą potem wielokrotnie powtarzał), zgodnie z którą USA są na równi pochyłej aby w nieodległej przyszłości stracić status supermocarstwa. Stąd jego druga kadencja będzie nastawiona na przygotowanie Ameryki i Amerykanów na długi konflikt z mocarstwami (chodzi tu zwłaszcza o Chiny, które aspirują do czegoś więcej niż mocarstwo regionalne, ale na pewnym poziomie także o Rosję czy Indie). Ten konflikt przybrać może zarówno charakter zimnej (tj. gospodarczo-politycznej jak w czasach ZSRR) jak i gorącej (tj. militarnej) wojny. Uniknięcie tej historycznej degradacji wymaga wielu kroków, które przez obserwatorów, a także część sojuszników, będą uważane za „radykalne” i niemieszczące się w obowiązujących kanonach. Do tego wspomniani adwersarze USA, wykorzystując całe spektrum środków, będą przy tym robić wszystko, by Ameryka nie osiągnęła zdolności pozwalających jej na osiągnięcie wspomnianego celu głównego.
Jak ten plan będzie realizowany?
Przechodząc do konkretnych decyzji – sukces USA ma zapewnić nie tylko najpotężniejsza armia na świecie, czy sojusze militarne (co do których Amerykanie wiedzą, że są one tak mocne, jak państwa, które je tworzą). Sukces ma zapewnić przede wszystkim największa i najbardziej innowacyjna gospodarka na świecie. Jakkolwiek wśród największych globalnych przedsiębiorstw dominują podmioty amerykańskie, a skala powiązania nauki z biznesem w USA robi imponujące wrażenie, to aby się w pełni ziścił ten plan, należy w przekonaniu Trumpa podjąć dalsze kroki.
W pierwszej kolejności według niego należy odejść od „ideologii klimatycznej” na rzecz tradycyjnych źródeł energii tj. węglowodorów. Na obecnym poziomie rozwoju naukowego tylko one bowiem gwarantują stabilny fundament amerykańskiej gospodarki. Politykę klimatyczną realizowaną przez swoich poprzedników Trump wielokrotnie nazywał „oszukiwaniem Ameryki” i „katastrofą” ponieważ zawarte porozumienia oraz polityka krajowa demokratycznych administracji nakładały w jego ocenie zbyt duże koszty na amerykański przemysł. Do tego enigmatyczna i w istocie „niesprawdzalna” co do realnego efektu, obietnica „naprawy klimatu” poprzez odejście od węglowodorów nie jest w jego ocenie warta tego, by gospodarka USA nie rozwijała się z taką prędkością, z jaką mogłaby gdyby tych porozumień i polityki klimatycznej nie było. Trump uznał jednocześnie, że obecny układ faworyzuje inne państwa, takie jak Chiny i Indie, które przyjęły na siebie mniej rygorystycznych zobowiązań np. w kwestii redukcji emisji gazów cieplarnianych. Co więcej, eksploracja, przesył, obróbka i sprzedaż węglowodorów to tysiące miejsc pracy w USA, a takie firmy jak EXXON pokazały, że są w stanie z jednej strony wydobywać ropę i gaz, a z drugiej – wychwytywać CO2 z atmosfery i magazynować w geologicznych strukturach pod ziemią (Carbon Capture and Storage).
Trump proponuje powrót do gospodarki opartej na ropie i węglu.
Kraj, który chce po sobie zostawić Trump ma mieć możliwość realnego wpływania na światowe ceny ropy czy gazu. Zrealizowane to będzie poprzez zwiększenie wydobycia i sprzedaży własnych zasobów. Realizacja tego postanowienia wymierzona jest nie tylko w Rosję ale też i państwa OPEC, które już w trakcie pierwszej kadencji Trumpa – wbrew prośbom amerykańskiego prezydenta – wielokrotnie podejmowały decyzję o ograniczeniu podaży surowca, windując w ten sposób ceny paliw na rynkach światowych, po części wpływając także na sytuację polityczną w wielu państwach, w tym w USA. Stąd uczynienie z Ameryki lidera w wydobyciu ropy i gazu pozwoli nie tylko zaspokoić i uodpornić krajową gospodarkę na decyzje zewnętrznych dostawców węglowodorów, ale wpłynie też na postawę państw zatoki perskiej. Będą one w większej mierze przychylne pomysłom realizacji wszelkich próśb kraju, który dekady temu stworzył im infrastrukturę pozwalającą na wydobywanie węglowodorów (co przełożyło się na osiągnięcie przez tamtejsze narody wysokiego poziomu życia) i przez dziesięciolecia projekcją swojej siły stabilizował kolejne tamtejsze rządy. Osobną kwestią jest tu też przemożny wpływ na Rosję, która oprócz surowców nie ma światu nic wartościowego do zaoferowania, a węglowodory stanowią trzon jej oferty.
Wielu komentatorów zarzuca Trumpowi jego wypowiedzi jeszcze sprzed inauguracji dotyczące przyszłości Grenlandii czy Kanału Panamskiego. Czy ewentualne zmiany dotyczące tych kwestii także należą do planu realizowanego przez prezydenta USA?
Gospodarka, którą chce po sobie zostawić Trump ma mieć nieskrępowany dostęp do metali ziem rzadkich – niezbędnych do odniesienia przez ten kraj sukcesu w ramach tzw. 4 rewolucji przemysłowej. Część surowców Amerykanie mają u siebie, ale niektóre muszą pozyskiwać z zewnątrz. Dostęp do nich nie może być obwarowany zgodą innego państwa, nawet uważanego za przyjaciela Ameryki. Jest to także zapewnienie Ameryce nieskrępowanej możliwości eksportu z bądź do USA dóbr, co ma przełożenie na koszty oraz bezpieczeństwo tras żeglugowych, w tym tych, które dopiero za jakiś czas będą szeroko dostępne (tzw. Północna Droga Morska). Ich przepustowość nie może być uzależniona od jakiejkolwiek obcej siły, zwłaszcza nieprzychylnie nastawionej do USA. Obie te kwestie można w pewnym sensie wskazać palcem na mapie – są to szeroko komentowane ostatnio Grenlandia i Kanał Panamski. Patrząc na sam tylko Kanał Panamski z perspektywy kryzysu sueskiego z 1956 r. oraz incydentu na tym samym obiekcie ze statkiem Ever Given z 2021 r. nie dziwi, że jest on w optyce Trumpa. Jak wiemy zarówno gazociągi, jak i kable komunikacyjne na dnie mórz ulegają, zwłaszcza ostatnio, „wzmożonej erozji” stając się niekiedy trwale dysfunkcyjne. Niektóre z tych wydarzeń na pozór wydają się przypadkowe, inne nie pozwalają nikomu przypisać winy. To samo mogłoby się zdarzyć właśnie z wybudowanym ponad 100 lat temu kanałem wodnym w Panamie. I na to Trump pozwolić nie może.
Twarde zapowiedzi Trumpa dotyczące klimatu wywołują nie mniej kontrowersji niż jego stosunek do kwestii światopoglądu, tożsamości płciowej.
Czynnikiem warunkującym utrzymanie pozycji Ameryki będzie także wysoki poziom morale narodu oraz obudzenie w obywatelach amerykańskich na nowo ducha rywalizacji – na miarę tej, jaką prezentowali ci, którzy budowali ten kraj w XIX i XX w. Stąd usunięcie pogłębiających podziały w społeczeństwie amerykańskim agend, takich jak „akcja afirmatywna”, „krytyczna teoria rasy”, WOKE czy DEI. Już pierwsza z nich sprzeczna jest z purytańskimi zasadami znanymi twórcom amerykańskiej konstytucji i podważa amerykański mit o zapewnieniu jednostkom równych szans w osiągnięciu sukcesu. Przekłada się bowiem na zapewnieniu jednakowych rezultatów reprezentantom określonych grup społecznych uznawanych za „pokrzywdzone w przeszłości” niezależnie od tego ile pracy włożyli oni w to aby je uzyskać. Najlepszym przykładem są tu uniwersytety. Swoiste „karanie” w procesie rekrutacji tych, którzy osiągnęli lepsze wyniki na egzaminie SAT (można go określić jako „amerykańska matura”) ale są „niewłaściwej” rasy czy płci spowodowało nie tylko spadek pozycji uczelni amerykańskich (modelowym przykładem jest tu Uniwersytet Harvarda) ale też i obniżenie ogólnego poziomu usług świadczonych przez absolwentów szkół wyższych w USA. A chyba dla każdego racjonalnego człowieka znaczenie ma nie to, czy jego operację przeprowadza czarnoskóry lekarz, tylko to czy jest on specjalistą w swoim fachu. Takie samo zastrzeżenie dotyczy pilotów, pracowników naukowych czy architektów.
Jeśli mówimy o morale, to bardzo ciekawym elementem agendy Trumpa są ambitne pomysły wysłania misji załogowych na Marsa. Oprócz powodów naukowych i militarnych przebija się tu wątek propagandowy. Ameryka Donalda Trumpa to ma być kraj ludzi dumnych z tego, że są Amerykanami, a kraj ma znowu być przedstawiany w kategoriach, tego, który raz jeszcze dokonał jednego z największych osiągnięć w historii ludzkości. Plany te porównywalne być mogą jedynie z programem Apollo, gdzie łącznie 12 Amerykanów stanęło na Księżycu. Mimo rozwoju technologicznego żaden inny kraj na świecie nie wysłał tam swoich obywateli. Co niezwykłe – za tamtym sukcesem stał kraj, który 200 lat wcześniej nawet nie istniał. Realizacja obecnego przedsięwzięcia będzie wymagała ogromnego wysiłku tysięcy ludzi i zaangażowania w wielu obszarach. Wierzę jednak, że w nieodległej przyszłości goście Muzeów Smithsoniańskich w Waszyngtonie będę mogli dotknąć już nie tylko kawałek skały księżycowej, ale i próbkę skały Marsa.
Last but not least – wielkie kontrowersje wywołało rozporządzenie Trumpa zgodnie z którym władza federalna uznaje, że są dwie płcie. Jakkolwiek może się to wydawać absurdalne i porównywalne z wydaniem rozporządzenia w myśl którego „od dziś Ziemia ma się obracać wokół Słońca”, to w obecnych realiach amerykańskich takim absurdem już nie jest. Patrząc bowiem z perspektywy samej tylko edukacji to w ostatnich latach finalną konsekwencją włączania do programów nauczania w wielu stanach wątpliwej naukowo kwestii tzw. „tożsamości płciowej” była utrata zaufania obywateli do lokalnych władz oraz szkół publicznych, pośrednio także do instytucji państwa jako takiego. Symbolem oporu przed próbą legitymizacji korzystania w szkołach przez chłopców uważających się za dziewczynki z toalet przeznaczonych dla płci pięknej, ale też łamania zasad fair-play w sporcie szkolnym było tu przemówienie jednego z rodziców, Michaela Guglielmo, podczas spotkania rady szkolnej Concord w marcu 2023 r.
Kontrowersje wzbudzają także zapowiedzi Trumpa dotyczące deportacji nielegalnych imigrantów.
W tej kwestii trzeba rozdzielić to, co Trump mówił w trakcie kampanii prezydenckiej, a tym co naprawdę chce osiągnąć. Człowiek, który wydatnie przyczynił się do obecnego wyglądu Nowego Jorku oraz wielu innych amerykańskich miast i jest właścicielem wielu pół golfowych doskonale wie, że pozbawienie Ameryki kilkunastu milionów rąk do pracy nie jest w interesie narodowym kraju. Tym bardziej, że wiele zawodów nie cieszy się wielkim zainteresowaniem Amerykanów, wymagają one bowiem nierzadko specjalnych predyspozycji fizycznych. Z drugiej strony wybory wygrał niosąc na sztandarach historie obywateli będących ofiarami takich przestępstw jak gwałty, zabójstwa na zlecenie, pobicia czy szmuglowanie narkotyków przez południową granicę, które to popełnione zostały przez nielegalnych imigrantów (głównie z państw Ameryki Łacińskiej). Dawał przy tym stosunkowo jasny przekaz – „gdyby ich nie było w USA do tych przestępstw w ogóle by nie doszło”.
Deportacje o których mówi obecny włodarz Białego Domu obejmą przede wszystkim osoby z ostatecznymi (sądowymi) nakazami deportacji, a także dużą cześć zatrzymanych, bądź osadzonych w aresztach i zakładach karnych za przestępstwa np. przeciwko zdrowiu czy mieniu (z zastrzeżeniem, że sprawcy niektórych przestępstw zostaną osądzeni w USA). Będzie mu to stosunkowo łatwo zrealizować, a całość odbędzie się w świetle kamer. W zależności od decyzji władz stanu w akcję tę włączeni zostaną policjanci stanowi, którzy podczas kontroli drogowej czy interwencji w sklepie będą mogli zainteresować się statusem imigracyjnym obwinianego.
Natomiast osoby, które przebywają w USA nielegalnie (np. przedłużyły swój pobyt w USA ponad termin określony przez urzędnika CBP w momencie wjazdu), ale pracują w USA, płacą tam podatki, opłacają składkę na ubezpieczenie zdrowotne, spłacają kredyt hipoteczny bądź konsumpcyjny w amerykańskim banku czy posyłają swoje dzieci do amerykańskich szkół i nie popełniły przestępstw z gatunku tych, o których wspomniałem powyżej nie mają się zasadniczo czego obawiać. Oczywiście one także mogą spowodować wypadek ze skutkiem śmiertelnym czy zostać zatrzymane za posiadanie narkotyków – wtedy ich sytuacja stanie znacznie bardziej skomplikowana.
Jak według Pana nowy prezydent Stanów Zjednoczonych będzie układał relacje z Europą?
Przede wszystkim Europa nie jest monolitem, o czym Amerykanie doskonale wiedzą. Mają z nią od dłuższego czasu problem, bowiem jest kolebką wartości, dzięki którym Stany Zjednoczone powstały, tu zginęło wielu żołnierzy Amerykańskich podczas I i II Wojny Światowej, o czym nakręcono w USA mnóstwo filmów. Tu także znajduje się absolutna większość państw NATO. Z drugiej strony w sytuacji kryzysowej nie za bardzo wiedzą z kim mają rozmawiać. Drażni ich też polityka wielu państw europejskich, które starają się wiele spraw, jak choćby kwestię Iranu, rozgrywać samodzielnie. I co najgorsze z punktu widzenia Trumpa – USA ma permanentny deficyt handlowy z Europą.
Odpowiedź na to pytanie rozbiłbym jednak na 2 części. Pierwsza dotyczy samego NATO. Jeżeli europejska część NATO zrozumie, że Rosja zawsze będzie tam gdzie jest i raczej nie stanie się kolejną demokracją oraz, że skończyła się jazda na gapę na gwarancjach i sile militarnej USA, a Ameryka musi w nieodległej przyszłości zadbać o swoje interesy w innej części świata, to relacje te będą układały się poprawnie. My w Polsce oczywiście widzimy sens w utrzymywaniu silnej armii, w jej dozbrajaniu i unowocześnianiu. Natomiast wiele państw, zwłaszcza Europy zachodniej, takiej potrzeby do niedawna nie widziało. W efekcie pełnoskalowa wojna na Ukrainie pokazała, że Europa byłaby w stanie pomagać zaatakowanemu państwu może przez 2-3 tygodnie. Tak być nie może, tym bardziej, że Traktat NATO jest w istocie umową zgodnie z którą państwa zobowiązują się do tego że wzajemnie będą sobie gwarantowały bezpieczeństwo, a nie że jedno z nich zapewni ochronę w każdej sytuacji pozostałym. Należy też wiedzieć, że jeżeli w ramach NATO był układ, w myśl którego państwa NATO będą wydawały min. 2% PKB na zbrojenia, a obecnie Trump chce 5% to realnie oczekuje 3%, przy założeniu, że duża część tych wydatków zostanie spieniężona w USA i tam będzie tworzyła miejsca pracy.
Jeśli chodzi o sferę niemilitarną, to „trumpowska” Ameryka będzie chciała, aby ogólny bilans handlowy z Europą został mniej więcej wyzerowany. Z całą pewnością Ameryka będzie chciała sprzedawać Europie swoje węglowodory i liczy w tym zakresie na długookresowe kontrakty. Trumpowska Ameryka będzie też zachęcała przedsiębiorstwa z Europy, by te otwierały działalność w USA – zachętą ma być obniżony CIT, ale też i ceny energii elektrycznej dla przedsiębiorców, które będą stanowiły 30-40 % uśrednionej ceny w Europie. Bez wątpienia bardzo ważną dla Ameryki kwestią będzie swoboda realizacji przez amerykańskie przedsiębiorstwa działalności gospodarczej w Europie oraz wolność słowa. Ta ostatnia kwestia będzie postrzegana przez pryzmat utrwalonych w USA wzorców zgodnie z którymi „jeżeli zabronisz głupcowi mówić głupoty, to skąd będziesz wiedział co jest głupotą?” Jest jednak ważne „ale” – w obecnej sytuacji globalnej Europa jest potrzebna Stanom Zjednoczonym bardziej niż kiedykolwiek. Tylko wespół ze współpracującą Europą, Ameryka jest w stanie pokonać gospodarczo Chiny. Musimy mieć tego świadomość, choć cenę tej współpracy powinniśmy określić wspólnie, a nie jedynie z perspektywy określonego państwa czy niektórych państw.
A kwestia wojny na Ukrainie, nie było o niej mowy w przemówieniu inauguracyjnym Donalda Trumpa?
Wojna na Ukrainie to wojna europejska, jedna z wielu, jaka jest przedmiotem zainteresowania USA, ale to nie jest ich wojna i ona nie toczy się blisko ich granic. Amerykę nie wiąże też żaden traktat, na miarę NATO, który zobowiązywałby ich do pomocy Ukrainie. Jest ona jednak dla USA wyjątkowa w tym sensie, że pomagając Ukrainie realizują (a tak właściwie to już zrealizowali) swoją własną politykę względem Rosji sprowadzającą się do osłabienia nieswoimi rękoma jednego ze swoich głównych adwersarzy, rujnując przy tym jego gospodarkę. Zmontowali przy tym wielką koalicję państw, które od niespełna 3 lat zaciskają pętlę na gospodarce rosyjskiej. Jest jednak punkt krytyczny, którego Amerykanie nie przekroczą i nie pozwolą, by jakiekolwiek państwo przekroczyło. Pomni na wydarzenia puczu sierpniowego w ZSRR w 1991 r. nie pozwolą na obalenie Putina siłą, to bowiem pozostawiłoby kwestię rosyjskiego arsenału nuklearnego w nieznanych rękach. Stąd tez ewentualne zakończenie konfliktu będzie musiało przyjąć taka formę, aby Putin wyszedł z tej wojny z twarzą i odtrąbił w Rosji sukces.
Komentowane szeroko w mediach niepodniesienie kwestii wojny na Ukrainie w inauguracyjnym przemówieniu Trumpa miało dwojaki cel. Przede wszystkim miało zadziałać mrożąco na liderów politycznych w Europie, wprowadzić ich w stan dalszej niepewności co do postawy nowej administracji USA wobec tego konfliktu. Docelowo tego typu zagrywki mają uświadomić Europie ile obecnie zawdzięcza Ameryce. Po drugie, zakładam, że trwają jakieś dyskusje przedstawicieli Trumpa z otoczeniem Putina, stąd odniesienie się do tej kwestii w tak doniosłej chwili mogłoby spowodować, że Rosja uznałaby, że jest to kluczowa dla USA sprawa, stąd można podnieść stawkę. Jedno jest jednak pewne – Stany Zjednoczone nie mogą dziś odstąpić od pomagania Ukrainie i tym samym pozwolić na to, aby ten kraj przegrał tę wojnę. Uderzyłoby to w wizerunek USA zarówno w państwach europejskich, jak i tych, które swoje bezpieczeństwo immanentnie wiążą z tym krajem, czego przykładem może być nie tylko Izrael, ale też i Japonia czy Korea Południowa.
Co z naszej, polskiej perspektywy wyniknie z tej prezydentury? Czy wybory w USA mogą realnie wpłynąć na krajową politykę?
Jak zachowają się polskie władze i jaki będzie wpływ wydarzeń w USA na sytuację krajową tego nie wiem. Natomiast sam wybór Trumpa spowodował następnego dnia po wyborach rozpad koalicji rządowej w Niemczech, a premier sąsiadującego z USA kraju podał się po niespełna 10 latach do dymisji. Obie administracje były żywo zainteresowane tym, aby wybory w USA wygrała kontrkandydatka Trumpa.
Każda polska administracja po 1989 r. ma jednak świadomość dwóch rzeczy tj. tego, ze Rosja zawsze będzie tam gdzie jest, a Stany Zjednoczone są jedynym państwem na świecie, które w nieograniczonym zakresie jest w stanie nam pomóc w sytuacji zagrożenia. Wojna na Ukrainie pokazała, że niemieckie czołgi czy rakiety ulegały (zwłaszcza w krytycznym jej momencie) dziwnym awariom, stąd pojawia się pytanie, czy Polska mogłaby liczyć na swojego sąsiada w sytuacji realnego zagrożenia? Osobiście w to wątpię.
Z punktu widzenia Ameryki tym, co przyciąga nas do nich jest natomiast to, że niezależnie od tego kto po 1989 r. był włodarzem Białego Domu i kto był u steru władzy w Polsce, Stany Zjednoczone cieszyły się u nas niezachwianą sympatią, a poprawne wzajemne relacje były zawsze stawiane na piedestale. Potwierdzeniem tego jest fakt, że większość z czytających naszą rozmowę zna nazwisko ostatniego ambasadora USA w Polsce, a z dużą dozą pewności można założyć, że nie jest w stanie wskazać nazwiska obecnego ambasadora naszego zachodniego sąsiada.
Dekady temu, w pewnym sensie symbolem tej wyjątkowej relacji dla mnie był rozradowany po locie amerykańskim samolotem bojowym Leszek Miller – członek PZPR w czasach Polski komunistycznej, a w 2003 r. premier rządu RP, który kilka dni przed wspomnianym lotem podjął kluczową w tamtym czasie decyzję o zakupie amerykańskich samolotów F16 – wprowadzając polskie siły powietrzne w orbitę amerykańską i przenosząc trwale nasze relacje na zupełnie inny poziom.
Rozmawiała Katarzyna Dominiak
Dr Wojciech Kwiatkowski – absolwent Wydziału Prawa i Administracji UKSW praz Prawa i Administracji UW, adiunkt na WPiA UKSW. Autor licznych opracowań z zakresu prawa i ustroju Stanów Zjednoczonych, m.in. dotyczących banku centralnego USA i amerykańskiego procesu karnego. Uczestnik debat eksperckich w bankach Systemu Rezerwy Federalnej, m.in. w Nowym Jorku, Filadelfii, Atlancie, Cleveland, Dallas, Kansas City, a także w Federalnej Korporacji Ubezpieczającej Depozyty w Waszyngtonie.